Książka

Dobre książki

Jeden z przypisów tłumacza książki „Wielki Marsz” Stephena Kinga wyjaśnia, że inspiracją dla stworzenia tej historii były wydarzenia autentyczne z okresu II wojny światowej, podczas której organizowano Marsze Śmierci. Jednak Król nie zdecydował się na osadzenie akcji w realiach burzliwego konfliktu z lat 1939 - 1945, lecz zaproponował czytelnikowi swoją wersję przyszłości na terenie Stanów Zjednoczonych.

Wielki Marsz według Stephena Kinga to zawody, w których bierze udział stu młodych mężczyzn w wieku około 20 lat, a walka toczy się o ogromne pieniądze. Wspomniani osobnicy zobowiązali się maszerować przez ulice USA tak długo, aż przy życiu zostanie tylko jeden z nich – zwycięzca głównej nagrody. Przez cały czas są oni nadzorowani przez bezlitosnych żołnierzy, maszyny do zabijania, kompletnie pozbawione uczuć. Mimo iż uczestnicy mogą sobie pozwolić na chwile słabości (zanim dostaną kulkę, otrzymują trzy ostrzeżenia, gdy ich tempo marszu będzie wolniejsze od czterech mil na godzinę), tak naprawdę starają się nie okazywać swoich wad. Przynajmniej na początku.

Najbardziej przerażającym elementem książki jest moment, w którym czytelnik uświadamia sobie, widząc zawiązujące się między bohaterami przyjaźnie, że tak naprawdę nie mają one większego sensu, ponieważ i tak nie będzie z kim wspominać Wielkiego Marszu. Na drugi plan schodzi para braci, którzy idą obok siebie, świadomi, że wróci jeden z nich bądź żaden. Wielki wpływ na odbiór całości ma także postać pewnego siebie mężczyzny, który zostawił żonę w ciąży.

Głównym bohaterem opowieści jest Ray Garraty, a na drugi plan schodzą McVries, Stebbins oraz kilka innych postaci, które poznają się podczas Marszu. Na niespełna 270 stronach książki King nie opisuje losów każdego z uczestników, skupia się raczej na konkretnej, najważniejszej grupie bohaterów, a na marginesie informując o liczbie osób, które poległy w międzyczasie. Taki zabieg pozwala uniknąć niepotrzebnego zamieszania i skupić się na najistotniejszych fragmentach „Wielkiego Marszu”.

Opisywany tytuł był tworzony jeszcze w czasach, gdy właściwy Stephen King pisał horrory z rozbudowanymi opisami i bogatymi portretami psychologicznymi bohaterów, a jego alter ego, czyli Richard Bachman, skupiał się na historiach pozbawionych elementów charakterystycznych dla Króla, zwracając uwagę na szybkie przedstawianie wydarzeń („Uciekinier”, „Blaze”). Nie znaczy to jednak, że Garraty, McVries, Stebbins oraz cała reszta są wyłącznie literkami na kartach powieści. Poznajemy ich wnętrza wystarczająco dobrze, jednak szkoda, że King nie zdecydował się na wplecenie bohatera w bardzo trudnej sytuacji życiowej, który postanawia zaryzykować dar od Boga i wziąć udział w Marszu. Tak naprawdę nikt nie ma konkretnego powodu, dla którego idzie. Pieniądze? Wiadomo, zawsze są potrzebne, ale nikomu nie aż tak bardzo, by targnąć się na własne życie.

Ze względu na charakter fabuły, nie mamy tutaj do czynienia z wartką akcją. Sporadycznie zdarzają się jednak momenty, w których King sprawia, że serce czytelnika zaczyna bić nieco szybciej. Nie brakuje również dość prostackiego humoru, charakterystycznego dla stylu Bachmana.

Jedyne zastrzeżenia mogę mieć do braku zakończenia. Przedostatni zawodnik żegna się ze światem żywych na przedostatniej stronie książki, po czym następuje szybki finał i już. Zdecydowanie przydałby się epilog w postaci spotkania zwycięzcy z rodziną. Może jakaś dekoracja. Nawet samobójstwo. Coś, co by sprawiło, że czytelnik będzie siedział w osłupieniu przez kwadrans po skończeniu „Wielkiego Marszu”. Niestety, tak nie jest. Nie zmienia to jednak faktu, że opisywany utwór Kinga/Bachmana to jedna z najlepszych książek w dorobku tego pisarza, do której wielu notorycznych czytelników powraca bardzo często ze względu na to, że jest ona stosunkowo krótka. Przynajmniej jak na Króla, który przyzwyczaił nas do obszernych powieści.
Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation